Dużo osób pyta nas, czy po drodze mamy czas zobaczyć coś więcej niż tylko uciekający spod kół asfalt albo piasek i kamienie. Dlatego dzisiaj będzie kilka migawek kulturowo-turystycznych i wszystkich must-see na naszej trasie.
W czasie każdej mojej podróży prędzej, czy później pojawia się zawsze ten sam dylemat: jak to zrobić, żeby trzymać się planu i jednocześnie zobaczyć wszystko, co jest do zobaczenia w okolicy. Czasu zawsze jest za mało, a za każdym następnym zakrętem zazwyczaj czai się coś interesującego. Trzeba więc w końcu narzucić sobie jakiś rygor i zdecydowanie powiedzieć: dość, to zostawiam na następny raz! Najtrudniej jest, gdy jestem dobrze merytorycznie przygotowana do wyjazdu. A Ci, którzy mnie znają wiedzą, że oznacza to tonę książek, przewodników i notatek, które później ktoś musi zazwyczaj pomóc mi nosić. Wtedy też najtrudniej jest sobie odpuścić.
Tym razem jest nieco łatwiej. A powód jest prozaiczny i wcale nie chwalebny. Otóż miałam zbyt mało czasu przed wyjazdem. Pochłonęły mnie przygotowania sprzętowe, meile do sponsorów, patronów medialnych i wszystkich innych ludzi potencjalnie zainteresowanych naszym projektem, a także wymyślanie warsztatów i ilustrowanie bajki o Kunkushu. A czas przeleciał i nagle trzeba było się pakować i ruszać w drogę.
Dlatego teraz staram się to nadrabiać na bieżąco. Po 3 tygodniach podróży musiałyśmy wysłać do Poznania 4,5 kilogramową paczkę z książkami, katalogami i mapami, które nazbierały się po drodze. Strach się bać, co będzie dalej:)
Po tym wstępie odpowiedź na pytanie, czy zwiedzamy coś po drodze jest już chyba jasna. Jeśli tylko nie goni nas termin warsztatów albo nie leje właśnie deszcz, staramy się zobaczyć jak najwięcej.
Na całej południowo-wschodniej granicy natykamy się na cmentarze, które wyznaczają przesuwającą się linię frontu pierwszej wojny światowej. Czasem są to kamienne pomniki, jak ten ze zdjęcia w miejscowości Cieklin. Czasami tylko pojedynczy głaz albo kilka drewnianych krzyży.
Cerkwie przekształcone na kościoły katolickie to widok bardzo powszechny, zwłaszcza w Bieszczadach. Większość z nich jest zresztą opuszczona i zaniedbana. Drzwi zamknięte ciężkimi sztabami, powybijane okna i spróchniałe deski, których od lat nikt nie wymieniał ani nie impregnował. Budynki umierają dłużej niż ludzie.
Przydrożne krzyże i kapliczki to temat, o którym mogłabym napisać książkę. Zmieniają się wraz z krajobrazem. Piękne i kiczowate. Monumentalne i skromne. Prawie zawsze przybrane sztucznymi kwiatami w najdziwniejszych kolorach i wstążkami, które szarpie wiatr. Mają w sobie jakąś moc przyciągania wzroku i serca.
Ruiny zamku w Kryłowie, w którym podobno w 1651 roku gościł król Jan Kazimierz w drodze pod Beresteczko.
Kamienne lwy, które dawniej pilnowały siedziby Władysława Jagiełły w Horodle. Dzisiaj asystują miejscowym pijaczkom w skromnym parku.
We Włodawie zwiedziłyśmy synagogę, w której teraz mieści się muzeum. Jest to właściwie jedyny ślad, który pozostał po przedwojennym żydowskim sztetlu. Włodawa nazywana jest miastem trzech kultur: prawosławnej, katolickiej i żydowskiej. Czy jest tak naprawdę, to już zupełnie inna historia. I będę do niej zapewne wracać jeszcze wielokrotnie.
Całe pogranicze to niezwykle wciągająca i niebezpieczna mozaika światów, sztuk i punktów widzenia. Pełna historii tak zagmatwanych i trudnych, że trzeba każde pojedyncze słowo i myśl oglądać z wielu stron zanim się je wypowie i zapisze. Ale przyjdzie i na to czas.