Marakesz był dla mnie od zawsze synonimem dziecięcego marzenia o dalekich podróżach i egzotycznych krainach. Samo słowo miało w sobie jakąś magiczną moc i tajemnicę. We wrześniu zeszłego roku dostałam pocztówkę z pozdrowieniami od przyjaciela, który właśnie zwiedzał Maroko. Zapytałam go wtedy, czy tam naprawdę kolory są intensywne i głębokie, a powietrze pachnie egzotycznymi przyprawami – tak, jak opisują to książki podróżnicze. Odpowiedź była bardzo krótka: „to wszystko prawda”. W październiku zdmuchując świeczki na urodzinowym torcie życzyłam sobie, żeby zobaczyć kiedyś Cieśninę Gibraltarską i wybrzeże Afryki. A już w połowie grudnia po zimnej, nieprzespanej nocy w rozklekotanym marokańskim autobusie dotarłam w końcu do Marakeszu – Magicznego Miasta z Baśni Tysiąca i Jednej Nocy.
Tutaj wszystkie domy mają kolor brzoskwiniowy, bociany zakładają gniazda na wieżach meczetów, a piękne kobiety pod chustami i długimi sukniami noszą bieliznę Triumpha i biżuterię od Tiffaniego.
Sercem miasta jest plac Jemaa el Fna i Suki – ogromne targowisko i niekończący się labirynt straganów, gdzie można dostać niemalże wszystko: od latających dywanów i berberyjskich amuletów po plastikową biżuterię i maleńkie figurki wielbłądów pachnące cedrowym drewnem. Zapachy egzotycznych przypraw mieszają się ze słodko-gorzką wonią miętowej herbaty. Żywa iguana i kameleon przyglądają się turystom ze swoich nędznych klatek równie przenikliwie i złowieszczo, co szklane oczy wypchanego sępa z tego samego stoiska. Sprzedawcy we wszystkich językach świata zachwalają towary i szerokim uśmiechem pełnym złotych zębów zapraszają do swoich małych Królestw Rozmaitości. Jest kolejka, w której zamiast wagonów George Bush goni czołgiem Osamę Bin Ladena. Jest bęben o pięknym, metalicznym brzmieniu obciągnięty rybią skórą. Są kobierce błyszczące cekinami i złotymi nićmi. A na koniec cudowny proszek, który leczy katar, migrenę i impotencję. Wszystko to szumi, błyszczy i faluje w gorącym marokańskim słońcu. Ma się wrażenie, że ten gwar i zamęt nigdy nie cichną, zmieniając tylko swoją gęstą, lepką konsystencję w zależności od pory dnia lub nocy.
Gdy świeci słońce, na placu roi się od zaklinaczy węży, drobnych handlarzy i kobiet, które za 100 dirhamów oferują berberyjskie tatuaże z henny. Ale prawdziwe życie zaczyna się tu dopiero o zmroku, gdy cały plac staje się jedną wielką restauracją pełną krzyczących kelnerów, kucharzy i ich podejrzanej klienteli. Można tu wtedy spotkać różnego rodzaju sztukmistrzów, opowiadaczy bajek i faceta, który łowi na wędkę puste butelki po coca coli.
Marakesz to wielki, kolorowy kram pełen barw i zapachów, które uwodzą rozum i zmysły. Współczesność miesza się tu z tradycją, rzeczywistość ze snem, a prawdziwa sztuka z kiczem i turystyczną komercją. Ale właśnie w tym niekończącym się zgiełku i hałasie ukryta jest prawdziwa magia marokańskiego świata.