Z ARCHIWUM 1 – WIDOKÓWKI Z PEWNEGO MIASTA

Zamiast namiotu, skromny hotelik z łazienką. Zamiast brudnych butów trekingowych- gustowne kozaki. Walizka na kółkach zamiast ciężkiego plecaka. A w niej toster i mini mikser do robienia pianki z mleka do cafe latte. Tak właśnie wyglądała moja „wyprawa”, która prowadziła wprost do miasta legendarnego Casanovy.
Wenecja to miasto niezwykłe i niepowtarzalne. A na mojej liście miejsc, KTÓRE–BEZWZGLĘDNIE–TRZEBA-ZOBACZYĆ plasuje się na wysokiej pozycji, gdzieś w okolicach Rzymu z jego Forum Romanum, Aten z Akropolem albo Paryża z Luwrem i wieżą Eiffla. W Polsce był właśnie pochmurny grudzień, czyli idealny moment, żeby uciec, gdzieś na słoneczne południe. Wenecja kusiła tanimi biletami lotniczymi. Grzechem byłoby nie skorzystać. Decyzja podjęła się właściwie sama.

NOCNY WIDOK NA PLAC ŚWIĘTEGO MARKA
Późnym wieczorem Wenecja jest cicha i spokojna. W wąskich uliczkach słyszę tylko odgłos swoich własnych kroków i plusk wody obmywającej burty łodzi i brzeg kanału. Nagle wchodzę na skąpany w żółtym świetle latarń plac, a na nim jeden z najpiękniejszych kościołów, jakie widziałam. Bazylika świętego Marka to prawdziwy poemat złotego blasku i nostalgicznych bizantyjskich wizerunków.
Mozaiki na ścianach, mozaiki na podłodze, mozaiki na sklepieniach i kopułach. Rozłożone na ziemi miałyby czterysta metrów kwadratowych powierzchni. To całkiem sporo, zważywszy na fakt, że niektóre tessery, czyli małe kamienne kostki, z których powstają mozaiki, mają po kilka milimetrów średnicy. Gdyby taka budowla powstała w Konstantynopolu nie byłaby niczym wyjątkowym, ale w centrum średniowiecznej Europy musiała zachwycać nie tylko licznych pielgrzymów przybywających do grobu świętego Marka, ale i wszystkich obywateli miasta.
Tuż obok bazyliki wznosi się pałac Dożów z lasem kolumienek i ażurowymi krużgankami wyciętymi z jasnego piaskowca niczym misterna wycinanka z papieru. Dziś znajduje się tu muzeum i galeria malarstwa, która w sezonie przyciąga tłumy turystów.

WIDOK NA CANALE GRANDE I OKOLICZNE SESTIERI
Dopiero drugiego dnia odkryłam, co jest przyczyną tego, że Wenecja „brzmi” zupełnie inaczej niż wszystkie pozostałe miasta, które odwiedzałam. Nie ma tu ani jednego samochodu. A to dlatego, że w Wenecji nie ma ulic, parkingów i sygnalizacji świetlnej. Nie ma więc także szumu silników ani drażniącego wrzasku klaksonów. Zamiast tego jest cichy chlupot wody w kanałach.
Ale jednocześnie nigdzie nie można dojść najprostszą drogą, a korzystanie z mapy przypomina zabawę w „znajdź wyjście z labiryntu”. Wszędzie jest mnóstwo ślepych uliczek kończących się zejściem do kanału albo zamkniętym z każdej strony podwórkiem starej kamienicy. Tam, gdzie w zwykłym mieście wystarczy przejść przez ulicę, w Wenecji, (jeśli akurat w pobliżu nie ma żadnego mostku) trzeba czasami obejść na około pół dzielnicy (po włosku sestieri), żeby dostać się na drugi brzeg kanału.
Czasami urbanistyka tego miasta wydaje się absolutnie pozbawiona sensu i logiki. Wszystkie budynki wyglądają jak jeden, wielki, nierozerwalny organizm. Widziałam domy „wklejone” w mury kościołów i przedziwne łuki i bramy łączące przeciwległe kamienice. Trudno oprzeć się wrażeniu, że wszystkie te budynki wspierają się jedne o drugie- zupełnie jak domki z kart. I nagle wśród tej gęstwiny i plątaniny murów pojawia się wielki pusty plac albo szeroka promenada. Jakby dawno temu jakiś rozrzutny doża hojnym gestem ofiarował zatłoczonemu miastu trochę pustej przestrzeni potrzebnej dla złapania głębszego oddechu.

WIDOK NA DZIEŁA MISTRZÓW
Jest takie miejsce na prawym brzegu Canale Grande. Nieco oddalone od turystycznego zgiełku panującego zazwyczaj na Placu świętego Marka. To Galeria dell Academia, gdzie każda sala jest pełna Wielkiej Włoskiej Sztuki. Tycjan, Veronese, Tintoretto onieśmielają swoim rozmachem i patosem. Bellini i Pierro della Francesca zachwycają prostotą, spokojem i harmonią barw. A Canaletto zadziwia perfekcją i drobiazgowością swoich miejskich pejzaży. Jest tu też, ukryta w maleńkiej sali największa tajemnica renesansowego malarstwa. To „Burza” Giorgiona.  Nigdy bym nie przypuszczała, że obraz, o którym napisano tyle książek i stworzono tyle teorii interpretacji może się na pierwszy rzut oka wydać tak mały i niepozorny.

Wenecja z kolorowych folderów i pocztówek to symbol. Miasto Tysiąca Kanałów. Miasto Casanovy. Miasto Miłości. Perła Italii. Tonące Miasto. Przyjeżdżają tu miliony mniej lub bardziej zakochanych ludzi z całego świata po odrobinę romantyzmu w postaci gondoliera w słomkowym kapeluszu i pasiastej koszuli. To obowiązkowy przystanek większości objazdowych wycieczek po północnych Włoszech. Umiejscowiona gdzieś pomiędzy Padwą a przerwą na frytki w MacDonaldzie na autostradzie do Treviso. Gdy się do niej wjeżdża, kusi eleganckimi butikami, włoskim przepychem i karnawałowymi maskami błyszczącymi złotem i cekinami.

Moja Wenecja jest zupełnie inna. To obrazy i fotografie.

W dzień- to czas zatrzymany na płótnach Canaletta i Veronesa. Ten sam słoneczny Canale Grande z majestatyczną białą kopułą kościoła Santa Maria Della Salute i pałacami dawnych oligarchów weneckich. A wszystko to przecięte błękitno-zieloną wstęgą zatłoczonego kanału, który gdzieś przy horyzoncie kończy się szerokim rozlewiskiem morskiej zatoki.W nocy- to puste gondole kołyszące się na niewielkich falach, złote mozaiki ożywione światłem nocnych latarni. To także przechodzień, który na zdjęciu staje się tajemniczą rozmazaną smugą i stadko przytulonych do siebie gołębi chroniących się wzajemnie przed grudniowym mrozem.

Leave a Comment

Your email address will not be published. Required fields are marked *